poniedziałek, 23 lutego 2015

Początek

Rozdział dedykuję dwóm osobom.
Mefatiel – za wszystko, co dla mnie zrobiła. Od ładnego szablonu z Karlem po wspólne wymyślanie tytułem „co dalej?”. No! I za bycie Chochlikiem!
Nadine, za wsparcie i czytanie. No, może w odwróconej kolejności.
Obydwu wam zaś dziękuję za znoszenie mojego marudzenia. Wiem, że jestem paskudną, trudną istotą!

***


Pomieszczenie było chłodne i ciemne. Jedyne światło rzucała naftowa latarnia ustawiana po środku okrągłej sali, tuż przy prostym, drewnianym stołku, na którym siedział drobny Łowca w poszarpanym ubraniu. Był młody, niedoświadczony i… jedyny, który przeżył misję.
— Raport. — Rozległ się chłodny kobiecy głos, a chwilę później na katedrze, która przypominała sędziowską, rozbłysnął płomień świecy.
Młodzik podskoczył, jakby nie spodziewał się, że ktokolwiek będzie w Sali Trybunału. Duże wystraszone, jasne oczy zaczęły obserwować płomień, próbując w jego marnym świetle dostrzec źródło głosu, ale mógł równie dobrze spoglądać w czeluści głębokiej studni.
— Raport! — ponaglił głos, a ognik zachwiał się.
— Conroy, Zannuck i ja odebraliśmy wezwanie i…
— Ja? — Kobieta nachyliła się nad katedrą, a wątłe światło oświetliło część jej twarzy, której nie zasłaniał obszerny kaptur.
— No… ja — powtórzył nierozumnie, zanim podskoczył na zydlu nagle olśniony. — Denby. Steven Denby.
— Imiona pozostałych mścicieli. — W rogu sali rozbłysła kolejna świeca.
— Mark Conroy i Leonard Zannuck.
Przez chwilę jedynym odgłosem, jeśli nie liczyć nerwowego oddechu młodego Łowcy, było skrobanie pióra, a kiedy ustało, kobieta odchrząknęła i znów zabrała głos.
— Steven Denby uznany za winnego śmierci mścicieli Conroy i Zannuck. Trybunał zdecyduje o karze w sesji popołudniowej.
— Nie możecie tego zrobić! — Łowca poderwał się z miejsca. — To nie moja wina, że on tam był!
— Mściciel James Wiley Reed zginął w 1962 roku! — Kobieta uderzyła pięścią w masywny blat. — Byłam przy tym, więc na litość, nie próbuj mi, głupcze, wmawiać, że jest inaczej! — Przewodnicząca westchnęła ciężko. — Zabrać go.
Dwóch zakapturzonych Łowców chwyciło młodzika pod ramiona.

Sky usiadła gwałtownie na łóżku. Serce waliło jej jak młotem, a na czoło wystąpił pot. Wzięła kilka głębokich oddechów i przesunęła się na krawędź materaca, dotykając stopami zimnego parkietu. Nachyliła się, odgarnęła z twarzy gęste, blond włosy i przymknęła oczy, próbując się uspokoić.
Zawsze było tak samo. Co noc coś wyrywało ją ze snu, nawet jeśli nocne mary nie przedstawiały niczego niepokojącego. Budziła się zlana zimnym potem, z niepokojem w sercu i strzępkami tego, co zdążyła zapamiętać, jednak kiedy próbowała dogonić myślą cały sen, sceny zaczynały uciekać. Wtedy też zwykle przychodził spokój. O ile świadomość pustki można nazwać spokojem.
Wzięła głęboki oddech, przetarła twarz dłońmi i powoli wstała. Potrzebowała chwili, żeby oczy przyzwyczaiły się do ciemności i kolejnej, choć nieco dłuższej, by przypomnieć ciału, że potrafi trzymać pion. Zawsze miała problemy z utrzymaniem równowagi zaraz po podniesieniu się z łóżka. Dlatego tym razem, i jak zwykle zresztą, wsparła się na kolumience mebla, a kiedy uznała, że pokój jest miejscem stabilnym, podeszła do drzwi, ściągnęła z przybitego do nich haczyka miękki, niebieski szlafrok i po cichu wyszła na korytarz.
Podłoga zaskrzypiała pod jej bosymi stopami, kiedy Skylar dotarła do schodów. Ostrożnie zeszła na dół, mocno zaciskając dłoń na poręczy, w końcu stopnie bywały zdradliwe, zwłaszcza po ciemku, a dziewczyna, no cóż, nie należała do obdarzonych idealną koordynacją. Jak na mścicielkę, w dodatku z takim nazwiskiem, była bardzo przeciętna i słabo nadawała się do pracy w terenie. Za to genialnie radziła sobie w butach zarządzającej portlandzką Kwaterą.
Finleyowie… Westchnęła ciężko, kiedy po omacku wciągnęła z szafki kubek, do którego zaraz nalała wody z kranu. Oparła się o zlew i wypiła duszkiem zawartość naczynia, jakby myśl o własnej rodzinie mocno ją przytłoczyła. Choć dawno przywykła, że większość Łowców traktowało ją jak tropicielkę, to czasem… Czasem żałowała, że pod lewym obojczykiem nosiła znak Finleyów. Bo o ile życie byłoby prostsze, gdyby była zwykłą Smith?
— Co cię trapi, kochana? — Sky podskoczyła w miejscu, a kubek o mały włos nie wyleciał jej z rąk.
Rozbłysło górne światło, w pomieszczeniu rozległ się cichy chichot. Victoria, babcia Finley lub, jak zwykle mówiła o niej Skylar, Babcia Vicky siedziała na jednym z krzeseł przy stole. W zupełnie siwe włosy wplotła różnokolorowe papiloty, na ramiona zarzuciła kwiecistą podomkę, a przed nią stała szklana, przezroczysta filiżanka z parującą, różana herbatą. Kobieta uśmiechnęła się ciepło i gestem wskazała Skylar miejsce naprzeciw.
— Usiądź, kochanie, zaraz zagrzeję ci mleka — powiedziała ciepłym głosem i wstała lekko, kiedy tylko wnuczka zajęła jedno z wolnych krzeseł. — Powinnaś spać, Sky — dodała po chwili, nalewając mleka do emaliowanego dzbanka. — Za trzy godziny musisz być w Kwaterze, George dziś przyjeżdża, pamiętasz?
Dziewczyna spojrzała na tarczę kuchennego zegara i zamarła. Była czwarta rano! Na litość… Faktycznie powinna spać! Jeśli stawi się na spotkanie z ojcem zaspana, no cóż, Przywódca będzie miał używanie. Może i była córką szefa, ale prawda była taka, że Stary Finley nikomu nie folgował.
— Mhm… — mruknęła blondynka i ziewnęła przeciągle. — Właściwie… Może lepiej napiję się kawy. I tak już nie zasnę. — Przeciągnęła się. — Ale zaraz! A dlaczego ty nie śpisz? — Rzuciła Victorii oskarżycielskie spojrzenie.
Babcia Finley zmniejszyła gaz i zamieszała w garnku, po czym odeszła od kuchenki i usiadła przy stole. Zgasiła światło pstryczkiem, który znajdował się na ścianie tuż nad jej głową i uśmiechnęła się błogo, co Sky bardziej wyczuła niż zauważyła. Kobieta chwyciła dłonie blondynki, najpierw spojrzała w jej oczy, a potem przeniosła wzrok na okno po swojej lewej stronie.
— Świt, kochanie — odparła rozmarzona. — Zawsze wstaję, by zobaczyć wschód słońca. Kto wie, ile jeszcze dni mam przed sobą.
— Babciu! — Skylar wyrwała dłonie z uścisku jej ciepłych rąk i rzuciła Victorii karcące spojrzenie.
— Nie ma co się obruszać, skarbie. Mam swoje lata! Kenny był ode mnie dużo, dużo młodszy, kiedy…
— Dziadek zginął w czasie akcji, to co innego! — Wpadła jej w słowo.
— Oczywiście — zgodziła się. — A ja mam ponad osiemdziesiąt lat.
Młoda mścicielka westchnęła i uśmiechnęła się smutno. Babcia Vicky miała rację, a jednak Skylar zwyczajnie nie chciała pogodzić się z faktem, że najbliższa jej osoba kiedyś po prostu odejdzie. Czasem Fin naprawdę nienawidziła konstrukcji świata i nie potrafiła pojąć, dlaczego to istoty takie jak strzygi i wampiry są długowieczne. Przecież rozsiewają wokół siebie tyle zła, że wystarczyłby im krótki, ludzki żywot!
— A teraz uciekaj do łóżka! — Była tropicielka wstała, przelała mleko do  sporego kubka w słoneczniki, po czym podała go wnuczce, kiedy ta niechętnie podniosła się z krzesła. — Obudzę cię na czas. A po pracy opowiesz mi co ci się śniło.
— Skąd wiesz, że…?
— Skylar, złotko! Znam cię lepiej niż ktokolwiek. A teraz zmykaj!
Obdarzyła Sky promiennym uśmiechem i odprowadziła ją do schodów. Jedną rękę wsparła na poręczy, drugą na biodrze i czekała, aż dziewczyna doczłapie się na piętro.

***
Skylar spędzała godziny przykuta do stołu, ślęcząc nad stertą raportów, czy plikiem wymienianej z Centralą korespondencji i nieraz klęła, na czym stał świat, denerwując się na przestarzałe schematy działania Organizacji Cienia. Wszystkie dokumenty trzeba było zaksięgować ręcznie, wpisać numer ewidencyjny w jeden z opasłych tomów, zaś na wiele listów odpowiedzieć bez użycia chociażby maszyny do pisania. Życie Łowcy, który z rzadka wychodził w teren było zwyczajnie… upierdliwe. A im wyżej w hierarchii stał taki Łowca, tym więcej makulatury zwalało się na jego barki.
Zarządzający Kwaterami mieli sporo na głowach – na ich biurka trafiał przemiał informacji ze wszystkich Posterunków dystryktu, telefony zdawały się dzwonić bez przerwy, a drzwi ich biur powiewały jak firanki, kiedy mściciele, tropiciele i myśliwi przychodzili ze sprawami.
Fin oczywiście miała paru asystentów, którzy organizowali logicznie jej obowiązki, co jednak nie zmniejszało ogromu pracy. Życie w okolicach szczytu bywało ciężkie, ale Sky nie narzekała. W gruncie rzeczy lubiła to, co robiła. W końcu nigdy nie była dobra w terenie i zdarzyło jej się zawalić akcję, plamiąc przy tym imię szlachetnego rodu Finleyów. W wygodnym fotelu za przywalonym teczkami blatem trudniej było cokolwiek  zepsuć. Poza tym portlandzka kwatera nigdy wcześniej nie funkcjonowała na tak wysokim poziomie i nawet Wielki Przywódca musiał przyznać, że jego córka była właściwą osobą na stanowisku. Rzecz jasna nigdy nie wypowiedział tych słów na głos.

Nikt nigdy nie wiedział, o której godzinie George pojawi się w Kwaterze, choć odkąd trzy lata temu Skylar objęła posadę, część Łowców liczyła na drobną zmianę w tej kwestii. Niestety. Sky może i była córką szefa, ale wiedziała o ojcowskich wizytach dokładnie tyle, co jej podwładni. Kiedy więc wdrapała się na drugie piętro budynku na rogu ulic Elm i Congress, aż podskoczyła, gdy we własnym fotelu spostrzegła sylwetkę Przywódcy.
— Nie mogłeś zadzwonić?! — rzuciła z oburzeniem, stawiając na biurku termiczny kubek w kwiatowe wzory. — Poza tym myślałam, że najpierw pojedziesz do Gorham.
— Charles jest w Gorham — odparł oschle, nawet nie racząc córki spojrzeniem, wzrokiem błądził po zwartości teczki, której Skylar nie zdążyła zidentyfikować. — Nieźle — mruknął, stukając palcem notatkę.
— Nieźle? — Blondynka parsknęła, chwytając się pod boki. — Portland nigdy nie funkcjonowało tak sprawnie.
— Nigdy? — George oderwał się od dokumentów, odłożył je na blat, ściągnął okulary i prychnął cicho.
— Od kiedy uznajemy jego rządy za „kiedykolwiek”?  — odparowała i odwróciła się na chwilę od ojca, żeby zamknąć drzwi gabinetu.
— Matka kazała cię uściskać — powiedział, kiedy Sky przyciągnęła sobie jedno ze stojących pod oknem krzeseł.
— Babcia chce, żebyś wreszcie ją odwiedził.
Spotkania tej konkretnej dwójki Finleyów nigdy nie należały do łatwych. Przywódca zwyczajnie nie potrafił być tatą, a Skylar nie umiała mu tego wybaczyć. Zwykli więc wymieniać sztywne uprzejmości, suche uwagi, a na koniec życzyć sobie miłego dnia i rozjeżdżać się na kolejny rok. Po latach spędzonych pod wymagającym okiem George’a, młoda mścicielka była przeszczęśliwa, że wreszcie może żyć bez jego nadzoru. No, przynajmniej w kwestii codzienności. A poza tym, jako Zarządzająca, nigdy nie dała mu powodów do wciskania się z butami w jej dystrykt.
— Obiad? — spytał po chwili.
— Podwieczorek, kolacja, dawno przestałyśmy liczyć, że zjawisz się na umawianą godzinę. — Skylar wzruszyła ramionami i na chwilę spuściła wzrok. — Więc? Sprawdziłeś papiery, co dalej?
Stary Finley chrząknął głośno i podniósł się z fotela. Schował okulary do wąskiego, skórzanego etui i wsunął je w wewnętrzną kieszeń marynarki, po czym powoli ruszył do przeszklonej ściany pomieszczenia. Zmrużył oczy, kiedy słońce oświetliło jego twarz, która w jasnych promieniach wydała się Skylar dużo bardziej pomarszczona i zmęczona. Westchnął ciężko. George’a coś trapiło, a ponieważ pojawił się w Portland skoro świt, oznaczać mogło to tylko tyle, że ojciec zaczął regularnie odpuszczać sobie sen.
— Charles przyjechał wczoraj — mruknął, biorąc głęboki oddech. — Zrobił mały obchód…
— Szpiegujecie mnie?! — Fin zerwała się na równe nogi.
— Uspokój się! — warknął, odwracając się, by posłać córce karcące spojrzenie. — Mówisz, jakbyś nie znała własnego brata… — Potarł czoło. — Natknął się na ślady wampira.
— Wampira — powtórzyła i zaśmiała się nerwowo. — W Gorham? Poczekaj… Chyba nie myślisz, że…
— Jest dziewiąty maja, Skylar! — Huknął nagle i uderzył pięścią w otwartą dłoń. — Nie wiem co mam myśleć.
Blondynka wstrzymała oddech, a z jej twarzy zniknął wszelki wyraz. Sama zresztą nie wiedziała jak powinna się czuć. Ta cholerna data prześladowała jej rodzinę od kilku dobrych dekad.
— Wycofaj Carlosa. Zbierzemy ludzi i pojedziemy tam jak najszybciej. — Ruszyła do drzwi i już chwytała za klamkę, kiedy George ją powstrzymał.
— Pojedziemy tam we trójkę, jeśli to… — Przełknął głośno ślinę, szukając w głowie odpowiedniego określenia. — Jeśli to przybłęda, nie ma sensu rozsiewać paniki.
Sky skinęła krótko.

 ***
Victoria wpatrywała się w szkatułę z grubego, grawerowanego szkła z mieszaniną przerażenia i zdziwienia. Przez załamania w zdobieniach przebijał szkarłat, a z wnętrza naczynia dobiegało ciche, miarowe bicie.
— Najciemniej jest pod latarnią — powiedział ciemnowłosy mężczyzna, zwrócony do niej plecami.
— Na wszystkich Świętych! Przecież wiesz, że nie mogę! — Odstawiła ostrożnie szkło na sekretarzyk i cofnęła się o dobre dwa kroki. — Jeśli Kenny to znajdzie, jesteś martwy!
— Więc zadbaj o to, by go nie znalazł.
— Nie możesz mnie obarczyć takim obowiązkiem! — Głos podskoczył jej o oktawę. — Nie po tym, co…
— To był wypadek! — ryknął, uderzając pięścią w okienny parapet, aż szyba zatrzęsła się w swoich ramach.
Victoria zrobiła kolejne dwa kroki do tyłu, postanawiając, że odwrót jest najlepszym wyjściem z sytuacji. Jak na sprawną tropicielkę bywała cholernie naiwna i w tej chwili łajała się za to w myślach tak mocno, jak jeszcze za nic innego na świecie. A miała na koncie kilka podszytych głupotą przewinień.
— Przestań — warknął po chwili i wreszcie odwrócił się od okna. — Oboje zdajemy sobie sprawę z tego,  że stąd nie wyjdziesz. Za dużo wiesz i masz tylko dwie opcje.

Babcia Finley nuciła wesoło pod nosem jakąś dawno zapomnianą przez świat piosenkę, wdrapując się po schodach na poddasze. Mimo że jak na swoje lata trzymała się nadzwyczaj dobrze, to wiek i tak dawał się jej we znaki. Oddech szybko przyśpieszył, kiedy tylko przebyła połowę drogi, a serce zaczęło wygrywać nierówny rytm. Musiała przystanąć i mocno zaprzeć się na poręczy. Ten dom już dawno stał się dla niej zbyt duży.
Zrobiła jeszcze jeden przystanek, zanim z kieszeni fartucha wyciągnęła pęk kluczy, szybko odnalazła właściwy i otworzyła masywne drzwi strychu. Skylar mawiała, że musi być za nimi „zakazany korytarz”, bo babcia nigdy nie pozwoliła jej tam zajrzeć, tłumacząc się przy tym, że klucz zgubiła wieki temu, a poza tym nie ma tam nic ciekawego.
Tymczasem klucza strzegła jak niczego innego.
Nacisnęła klamkę, a rdzewiejący mechanizm zachrzęścił cicho i ustąpił pod naporem, otwierając wejście do zaciemnionego i zakurzonego pomieszczenia.
Victoria wzięła głęboki oddech i przekroczyła próg, przypominając sobie, że ostatnio była w tym miejscu po śmierci Kennetha. A więc dwadzieścia siedem lat temu. Równo. Co do dnia. Wtedy powiedziała sobie, że koniec z tym nonsensem, że jest wszystkim zmęczona.
Jednak dziś ze snu wyrwał ją dziwny niepokój, którego nie potrafiła logicznie wytłumaczyć. Próbowała uspokoić się herbatą, wypatrywaniem pierwszych słonecznych promieni, ale na próżno, w końcu, kiedy wnuczka pojechała do Kwatery, nie wytrzymała i zajrzała na poddasze.
Klęcząc przed jedną z szafek, porządnie zaimpregnowaną grubą warstwą kurzu, wyciągnęła drżące ręce i uchyliła drzwiczki, a jej uszu dobiegł cichy, miarowy stukot.
Szkatuła stała na miejscu, nadal pobłyskując czerwienią.

***

Grafika na blogu jest autorstwa mojej kochanej Mefci, o czym niby wspomniałam w Informacjach, ale łechtania ego nigdy dość, co nie?
Doprowadziłam ją do szału podczas tworzenia szablonu, dlatego czuję, że coś jej wiszę. Oczywiście, poza zakupami w Lush i podwójną paczką kawy!
Mefatiel, maczam twoje dłonie w krwi, składając na nie postać Babci Vicky, wiedz, że powstała przez ciebie!
I jeszcze na zakończenie: wiem, że mało wyjaśniłam (buahahahaha, to wyjaśniłam cokolwiek?!), obiecuję jednak, że w następnym rozdziale dojdę ze wszystkim do normy. Serio! Albo i nie. No… Postaram się!